Niemieckie wyścigi przeżywają kryzys. Warto się mu przyjrzeć, bo kulturowo jesteśmy z Niemcami bardzo blisko. Możemy ze zdarzeń na ich rynku wyciągać naukę dla siebie.


Wyścig o przetrwanie. Zła kondycja niemieckich wyścigów konnych

Wyścig o przetrwanie. Zła kondycja niemieckich wyścigów konnych

Niemieckie wyścigi przeżywają kryzys. Warto się mu przyjrzeć, bo kulturowo jesteśmy z Niemcami bardzo blisko. Możemy ze zdarzeń na ich rynku wyciągać naukę dla siebie.

Wyścigi konne w Niemczech tkwią w kryzysie od dziesięcioleci. Ten niegdyś bardzo popularny sport, który w czasach swojej świetności w latach 20. i 30.  XX wieku przyciągał więcej gości niż piłka nożna, dziś nie istnieje. Dawniej na torze wyścigowym można było zobaczyć zarówno wytworną część społeczeństwa w  ekstrawaganckich kapeluszach, jak i klasę robotniczą. Ale obecnie ten najstarszy zorganizowany sport na świecie jest jedynie marginalnym zjawiskiem w niemieckim krajobrazie sportowym.

Hamburg ledwie dycha

Jednym z przykładów upadku są niemieckie Derby. Hamburger Renn-Club, czyli klub wyścigowy w Hamburgu tradycyjnie zaprasza na najważniejsze wyścigi konne w Niemczech w pierwszą niedzielę lipca. W latach 80. i 90.  tor wyścigowy Hamburg-Horn regularnie odwiedzało około 50 tys. gości, w 2017 roku było to zaledwie 12,5 tys. Obrót w zakładach wyniósł około ćwierć miliona euro i był tak niski, jak nigdy przez ostatnie 50 lat.

Te liczby znają również osoby kierujące torem w Monachium.

Biuro Horsta Gregora Lappe, dyrektora zarządzającego Münchener Rennverein, znajduje się na środku toru wyścigowego München Riem. Bluszcz wspina się po białej, drewnianej fasadzie budynku sekretariatu wzniesionego w 1897 roku, z dużymi oknami w ciemnozielonych ramach. Wewnątrz ściany zdobią rysunki koni wyścigowych. Na środku pokoju stoi polerowany stół konferencyjny, wokół niego ciężkie drewniane krzesła pokryte ciemnozieloną tapicerką. Pochodzą z dawnej królewskiej loży.  – Są świeżo obite, ale dawniej siadali na nich cesarze i książęta – mówi Lappe.

Relikty z przeszłości, która była równie błyskotliwa, jak i odległa. Książąt i cesarzy od dawna nie widywano na torze wyścigowym, nie mówiąc już o premierach, burmistrzach czy radnych miejskich. Wolą pokazywać się na piłce nożnej. Jak dzisiejsi politycy mogliby udowodnić swoją bliskość ludu, odwiedzając umierający sport?

Jednak Lappe nie chce nawet słyszeć o możliwym końcu wyścigów konnych. Pomimo negatywnego kursu w ciągu ostatnich 20 lat, nie martwi się zbytnio o przyszłość, gdyż Monachium jest jedną z tych kilku lokalizacji, które skutecznie bronią się przed tym trendem. Są wśród nich także Iffezheim koło Baden-Baden czy Berlin Hoppegarten.

Monachium walczy, Frankfurt poległ

Szef toru wyścigowego sporządził „bardzo przyzwoity” bilans za 2017 rok. Według niego w czasie ośmiu dni wyścigowych tor odwiedziło około 50 000 gości. Obroty w zakładach wzrosły o osiem procent w porównaniu z rokiem poprzednim. Chociaż MRV od lat jest na minusie, Lappe jest „bardzo, bardzo zadowolony”. W przeciwieństwie do ogólnoniemieckiego trendu, tutaj w Monachium rozwój jest zwyżkowy. Większość klubów wyścigowych w Niemczech może o tym tylko pomarzyć.

We Frankfurcie to marzenie już dawno się skończyło. Od listopada 2015 roku na torze wyścigowym zbudowanym w 1864 roku na obrzeżach metropolii nad Menem nie ma już wyścigów. Teren należy do miasta Frankfurt. Umowę najmu z frankfurckim klubem wyścigowym wypowiedziano w celu udostępnienia nieruchomości Niemieckiemu Związkowi Piłki Nożnej. Ma tam powstać akademia piłkarska za 140 mln euro. Tor wyścigowy musiał ustąpić pomimo protestów klubu wyścigowego.

Mühlheim się odradza, Bremy nie ma

W połowie listopada 2017 roku ogłosił upadłość klub wyścigowy w Mühlheim, jednak dzięki grupce entuzjastów został reaktywowany i w lutym 2018 r. syndyk masy upadłościowej „starego klubu” za zgodą miasta Mühlheim przekazał obiekt w ręce nowej organizacji. Jej celem jest nie tylko uratowanie wyścigów konnych i związanych z nimi miejsc pracy, ale także utrzymanie tego fantastycznego obiektu w sercu Mülheim dla sportu i mieszkańców oraz jego renowacja w ciągu następnych kilku lat.

W Bremie ostatnie wyścigi odbyły się w 2019 roku. Istnieje niebezpieczeństwo, że zlikwidowanych może zostać coraz więcej lokalizacji z obecnych około dwudziestu w całych Niemczech. Powód: brak dochodów z zakładów bukmacherskich.

Jeszcze w 1995 roku Dyrekcja ds. Hodowli i Wyścigów Pełnej Krwi (obecnie pod nową nazwą Deutscher Galop), organizacja patronacka dla niemieckich wyścigów konnych, odnotowała sprzedaż zakładów na poziomie 140 mln euro w całym kraju, ale do 2017 roku sprzedaż spadła do około 25 mln euro. A przecież dochody z zakładów są głównym źródłem dochodów organizatorów. Straty wyniosły od 60 do 70 procent sprzedaży – klubom wyścigowym bardzo brakuje obecnie tych pieniędzy.

Internet wykańcza tory

Wielu specjalistów postrzega wprowadzenie gry online jako główny czynnik powodujący spadek dochodów z zakładów. W Niemczech istnieje duży rynek zakładów konnych, ale obecnie częściej są zawierane w Internecie niż na torze wyścigowym.  – Faktem jest, że bardzo cierpimy z powodu konkurencji ze strony bukmacherów internetowych – mówi Lappe. W zasadzie kluby wyścigowe powinny uczestniczyć w ich dochodach, tak mówi prawo dotyczące zakładów i loterii. Ponieważ jednak bukmacherzy online często mają siedziby w rajach podatkowych za granicą, pieniądze omijają organizatorów. Finansowanie dni wyścigowych, czy utrzymanie torów staje się coraz trudniejsze.

Sascha Multerer, dyrektor zarządzający internetowego bukmachera RaceBets uważa, że ta sytuacja jest spowodowana między innymi zaniedbaniami w przeszłości.  – W czasach, gdy wszystko szło dobrze i łatwo, branża wyścigowa zrobiła się wygodna. Oznacza to, że nie rozwijała dalej swojego produktu – mówi. Branża spała, zwłaszcza w odniesieniu do zwiększenia możliwości gry. Klient mówi do siebie: to świetnie, że w weekendy odbywają się wyścigi. Ale chcę też obstawiać w środę i czwartek. Po co więc nadal chodzić na tor wyścigowy, kiedy bukmacherzy internetowi oferują znacznie szerszy wybór? W związku z tym obroty związane z zakładami zmieniły się znacznie na niekorzyść klubów wyścigowych.

To powoduje wiele problemów. Ze względu na utratę dochodów z zakładów, kluby wyścigowe są zmuszone do obniżenia puli nagród. To z kolei ogranicza możliwości zarobkowe właścicieli i trenerów. Jest mniej koni wyścigowych, mniej dni wyścigowych, mniej widzów i ostatecznie jeszcze mniej sprzedaży.

Hoppegarten uratowane przez prywatny biznes

Uwe Stech od lat żyje w samym środku tego interesu. Jego stajnia wyścigowa znajduje się w Berlinie-Neuenhagen, niedaleko toru wyścigowego Hoppegarten. Żółta farba na ścianach poczekalni wyblakła, na ścianach wiszą stare artykuły z gazet i zdjęcia koni wyścigowych. W rogu stoi piec kaflowy, również wyblakły.  – Stał tu już wtedy – mówi Stech, który 40 lat temu rozpoczął tu naukę w kierunku specjalisty hodowli koni. Po udanej karierze dżokeja z łącznym wynikiem 160 zwycięstw, Stech przejął stajnię jako trener w 2000 roku.

Gdy zaczynał w Hoppegarten, wyścigi nadal miały się znakomicie. Dziś może opowiedzieć wiele historii o problemach egzystencjalnych trenerów koni wyścigowych.  – Znam kolegów, którzy naprawdę ledwo wiążą koniec z końcem – mówi.

Stech również wydaje się zestresowany. Kolejny mityng zaczyna się za kilka godzin. – Dla niektórych są to święta. Dla nas dni wyścigowe oznaczają podwójną pracę – mówi Stech.

Siedem dni w tygodniu wstaje o 5.30 rano, aby opiekować się ponad 20 końmi wyścigowymi, które trenuje. Kilka lat temu było ich znacznie więcej.  – Ze względu na zapotrzebowanie musieliśmy nawet otworzyć drugą stajnię – mówi. Obecnie nie zrobiłby tego ponownie, zresztą i tak już nie ma takiej potrzeby: – Właściciele w Niemczech nie chcą więcej ponosić wysokich kosztów treningu ze względu na niskie nagrody wyścigowe.

Od 1995 roku liczba koni wyścigowych w treningu spadła o ponad połowę. W związku z tym Stech zna kilku kolegów, którzy musieli się poddać z powodów ekonomicznych. Jego własny zespół wyścigowy ciągnie tylko nieznacznie na plusie.

– W Hoppegarten są doskonałe warunki treningowe – mówi Stech. Tor roboczy znajduje się zaledwie 200 metrów w linii prostej od jego stajni, a do uprawiania sportów konnych jest około 430 hektarów. Niestety, w tej chwili trenuje tam tylko około 100 koni wyścigowych.  – To śmieszne dla takiego areału – zauważa. W czasie rozkwitu na tym terenie znajdowało się niemal 1000 koni wyścigowych, uważano wtedy Hoppegarten za mekkę niemieckich wyścigów konnych. Nieco ponad dziesięć lat temu to był już prawie koniec. Główny klub wyścigowy zbankrutował. Przyszłość tego pełnego tradycji toru we wschodnim Berlinie była zagrożona do marca 2008 r., kiedy zarządzający funduszem inwestycyjnym Gerhard Schöningh otworzył swoją prywatną szkatułę i kupił tor wyścigowy wraz z terenem za około 3 mln euro.

Od tego czasu znów się poprawia sytuacja na Hoppegarten, jedynym prywatnym niemieckim torze wyścigowym. Schöningh zainwestował dużo pieniędzy, z jednej strony, aby zwiększyć pulę nagród, a tym samym uczynić wyścigi bardziej atrakcyjnymi. Przede wszystkim jednak upiększał teren. Od tego czasu zwiedzający cieszą się wyjątkową atmosferą na zabytkowych ceglanych trybunach z lat 20. XX wieku lub w cieniu starych, dużych dębów.

Tory żyją z imprez, nie z wyścigów

Wśród gości toru wyścigowego widać więcej uśmiechniętych twarzy. Niektóre młode rodziny rozłożyły piknikowe dywaniki na trawniku przed bieżnią. Na tor wyścigowy przybyło prawie 4 tys. widzów. W sezonie 2017 tor wyścigowy Hoppegarten odwiedziło łącznie około 50 tys. osób. Podobnie jak w Monachium, osoby odpowiedzialne w stolicy również pozytywnie patrzą w przyszłość pod względem obrotów bukmacherskich. Jednak nadal wiele zależy od prywatnych inwestycji Schöningha.  – Berlin jest dobrym przykładem, gdzie osoby prywatne uczyniły tor swoim salonem. To jest dobre dla sportu, ale nie jest to zdrowy rozwój – mówi Jan Antony Vogel, były dyrektor zarządzający Deutscher Galop.

Zbyt duże uzależnienie finansowe od jednostek może być niebezpieczne, co można zaobserwować w innych sportach. To, czego potrzebują niemieckie wyścigi konne, to długoterminowe strategie przeciwdziałania negatywnemu trendowi. Klub wyścigowy w Monachium, a częściowo także Berlin, już pokazują, jak to można zrobić.

Obie lokalizacje wynajmują swoje ogromne tory wyścigowe na inne imprezy. W 2017 r. na torze wyścigowym Hoppegarten po raz pierwszy odbył się dwudniowy festiwal muzyczny Lollapalooza, który odwiedziło 85 tys. osób. Od kilku lat na torze w Monachium nie tylko galopują konie wyścigowe. Są imprezy firmowe, festiwale muzyczne i „wszystko, co może bawić lub zarabiać” – mówi Lappe. Na 96 hektarowym terenie planuje on od trzech do pięciu dodatkowych dużych wydarzeń rocznie oraz od 30 do 40 mniejszych. Lappe nazywa tę nową dziedzinę biznesu „niezbędną do przetrwania”. Bez tych wydarzeń wyścigi nie będą możliwe.

Jak wyjść z dołka?

Oprócz zastrzyku finansowego kluby wyścigowe cieszą się również z efektu reklamowego. – Ludzie muszą poznać teren i doświadczyć jego dobrego atmosfery – wyjaśnia Vogel. – To znacznie lepsza reklama niż na plakacie czy w radiu.

Zwłaszcza młodzież może być tak zwabiona na tor i w ten sposób zapoznać się z wyścigami. Imprezowy charakter dni wyścigowych, szczególnie dla rodzin, wzmacniają dmuchane zamki, przejażdżki na kucykach i inne atrakcje. Ta koncepcja wydaje się sprawdzać w Monachium.

– Znowu mamy dużo więcej młodych ludzi na torze – mówi Lappe. Uważa to za ważny powód wzrostowego trendu w swoich bilansach  i szansę na przyszłość wyścigów konnych.  – Nie powinniśmy myśleć tylko o eleganckim kierowcy Ferrari, musimy być zorientowani w kierunku szerokich mas. Wtedy będziemy nadal się rozwijać.

– Jesteśmy z dala od graczy i środowiska hazardowego na torze wyścigowym – mówi Vogel. – Są to imprezy rekreacyjne dla rodzin. Fajny rozwój.

Jednak do wyjścia z kryzysu pozostaje jeszcze długa i trudna droga. W mediach wyścigi konne obecne są się rzadko lub wcale. To jeden z powodów, dla których uruchomiono w 2016 roku wyścigową Ligę Mistrzów. Ten cykl gonitw o charakterystycznej nazwie powinien wzbudzić zainteresowanie.

Jednak na razie bilans jest niejednoznaczny. Nazwa jest dobra, ale Liga tylko w ograniczonym stopniu zwiększyła popularność wyścigów konnych i zainteresowanie mediów. – Jeśli Jupp Heynckes ma katar, to jest to warte trzech stron w Süddeutsche Zeitung. Jeśli mamy wyścigową Ligę Mistrzów, to jesteśmy tylko niewielkim nagłówkiem w sporcie regionalnym – podsumowuje Lappe obecną sytuację.

Więc co robić? – Jednym z naszych sposobów może być znalezienie konia, z którego będziemy mogli uczynić gwiazdę – mówi Jan Antony Vogel. Historia takiego końskiego bohatera dobrze sprzedałaby się w mediach, ale jest niestety trudna do przeprowadzenia w wyścigach konnych. Po pierwsze, konie pojawiają dość rzadko na krajowych torach i dlatego nie są tak obecne jak gwiazdy innych sportów. Ponadto większość koni pełnej krwi – nawet te najlepsze – są aktywne tylko przez kilka lat. Zanim staną się gwiazdami, znikają ze sceny.

PS: Ta analiza powstała jeszcze przed pandemią. W następnym tekście poinformujemy jak teraz wygląda sytuacja niemieckich wyścigów.

*Autor: Philipp Jakob

*Przekład i opracowanie: Jarek Zalewski

*zdjęcie tytułowe – Horner Rennbahn, Hamburg, lipiec 1995 r. Fot. Bodig/Getty Images

Zobacz też