Jest dobre życie po torze. Historia Sang Janga, niegdyś bardzo trudnego folbluta

Jest dobre życie po torze. Historia Sang Janga, niegdyś bardzo trudnego folbluta

Ten dwuletni folblut przez trzy miesiące codziennie był dosiadany i codziennie nie dał się dosiąść. Pokonał doświadczonych profesjonalistów ze stajni wyścigowej.

Sang Jang, ur. 2010 w Iwnie (Sorbie Tower – Sorbona po Saphir), został wybrany przez trenera Roberta Świątka w ciemno, przez telefon, bo trener Świątek wierzy w trzy rzeczy: w siebie, w wyścigi przeszkodowe i konie po Sorbie Tower.

– Śledzia wybrał? – śmiał się Andrzej Fortuniak z Iwna. Śledź to Sang Jang. Sorbona miała zaawansowany nowotwór, kiedy chodziła z nim w ciąży. Źrebak urodził się słaby. Przez dłuższy czas nie mógł się podnieść. Kiedy ludzie przyszli mu pomóc, zerwał się na równe nogi i sam zaczął ssać. Trzy miesiące później Sorbona padła. Sang Jang został sierotą. Imię nadały mu dziewczyny, które wtedy miały praktyki w Iwnie. Cały rocznik nazywał się oryginalnie.

Sang Jang wcześniej niż koledzy przeszedł na żywienie bez mleka. Odstawał wzrostem od stawki, jako dorosły osiągnął 1,61 m w kłębie i zawsze był filigranowy. Jak to zwykle bywa, nie mając matki, szukał bratniej duszy wśród ludzkiej obsługi. Kiedy kogoś podszczypywał, wybaczano mu, bo przecież sierotka. To miało swoje złe konsekwencje w przyszłości.

Niech jedzie do Rawicza

Sang Jang przyjechał na wrocławski tor w listopadzie 2011 r. W lutym 2012 r. zadzwonił do mnie trener Świątek. Byłem naonczas szefem wrocławskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Znaliśmy się, bo trzymałem wcześniej w jego stajni swoje konie: Damara, konia Bohuna w „Ogniem i Mieczem” i Jacs Ivory Command, klacz quarter horse. Świątka poznałem w roku 1996, kiedy kupowałem Alpuharę, posadowską klacz biegającą w stajni Stanisława Borkowskiego. Świątek użyczał mi arabskich klaczy, gdy przygotowywałem się do pierwszych w Polsce zawodów trenerów metod naturalnych. Tak więc była to koniarska znajomość.

– Ty tam tymi metodami naturalnymi się zajmujesz, to mam coś dla ciebie, wariat zupełny, ale sobie poradzisz. Jak nie ty, to kto? – trener podchodził mnie ambicjonalnie.

Wtedy podejmowałem się wszystkich wyzwań. Ale to z Sang Jangiem okazało się z najwyższej półki. Dzisiaj, z perspektywy czasu, wiem, po jak kruchym lodzie stąpaliśmy, jak mocno pukaliśmy do bram piekieł i mieliśmy szczęście, że stary Lucyfer był zbyt głuchy lub litościwy, by nam otworzyć. Ale też wiem, że te trzy miesiące to był optymalnie wykorzystany czas, że działania nasze były racjonalne, a diagnoza dobrze postawiona. Wiem, bo późniejsza kariera i obecne życie Sang Janga o tym najdobitniej świadczą. Ten koń mógł pojechać do rzeźni. Akurat w Iwnie był Jarek Zalewski, hodowca folblutów, gdy Magda Żurowska, tamtejsza hodowczyni, przy nim odebrała telefon od Świątka, który informował ją o problemach z Sang Jangiem.

– A mówiliśmy ci, że on może być niebezpieczny. Dobra, nie odsyłaj go do nas, bo co my z nim zrobimy. Wyślij go od razu do Rawicza – powiedziała.

W Rawiczu jest rzeźnia. To był oczywiście taki koński żart, ale mówił brutalną prawdę o tym bardzo młodym naonczas, półtoraletnim koniu. Rozpieszczony przez ludzi już w Iwnie zaczął ich lekceważyć i traktować po końsku. Tym łatwej mu to przychodziło, że od strony matki jego przodkiem był importowany z Zachodu ogier Tuny. Z boksu ogiera czołowego musiało go wyprowadzać dwóch ludzi, bo na pojedynczego człowieka się rzucał. Radził sobie z nim tylko jeden pracownik. Ale cechą immanentną tego masztalerza było to, że zawsze był nietrzeźwy. Tak mówi iwnieńska legenda stajenna.

Niemożliwe, to ten sam koń?

Trener Świątek nie powiedział mi, że od trzech miesięcy wraz z bratem Tomkiem, jeźdźcem treningowym, toczą z Sang Jangiem przegrane bitwy. O tym dowiedziałem się już po skończonej robocie.

Meksyk zaczął się od pierwszego spotkania z nim na round pennie. Nigdy wcześniej nie widziałem konia tak przerażonego wlokącą się po ziemi za nim liną. To cud, że Sang Sang nie zabił się o bandę. Wspinał się, walił z krzyża, wykręcał głowę. Zrobił taką kurzawę, że nie wiedziałem, w którym miejscu jest on, a w którym ja. Ale na tej pierwszej sesji dał sygnał, że chce się dogadać. Bo kiedy nie znalazł żadnego wyjścia z sytuacji, podszedł do mnie i stanął obok. To najcenniejsze momenty w tej pracy. Po takich pokojowych sygnałach z jego strony zawsze dawałem mu spokój, niczego już nie wymagałem, co wcale nie znaczyło, że już jesteśmy dogadani. Wręcz przeciwnie. W miarę jak wzrastała jego pewność siebie w relacjach ze mną, jak budowała się pomiędzy nami nić porozumienia, wzrastała siła, z jaką demonstrował zdanie odmienne. Swoją pewność obracał przeciwko mnie. Bywały dni, że wyprowadzanie go ze stajni na zewnątrz trwało godzinę, bo on zatrzymywał się przy boksach kolegów i ważniejsza dla niego była rozmowa z nimi niż moja wola.

Trener Świątek często dokumentował moim aparatem naszą robotę, bo wtedy jeszcze używało się aparatów fotograficznych. Sang Jang doskonale widział pstrykającego trenera i kopał zadem w jego stronę. Interpretowałem to jako wyraz złości na mnie, na to, że musi się podporządkować moim poleceniom, a ponieważ już wiedział, że będzie w końcu musiał je wykonać, to szukał zemsty na kimś innym.

Na samym początku pracy z nim moja córka widziała, jak stosuję w boksie technikę tappingu. Umocowaną na bambusowym kiju piłką tenisową rytmicznie i lekko uderzałem w jego grzbiet. To uspokaja konie. Ale nie Sang Janga. Nie chciał zaakceptować takiego postukiwania. Walił zadem, odbijał się czterech nóg.

– Ojej, jak ty go zrobisz? – zmartwiła się córka.

Parę miesięcy później przechodziliśmy przez stajnię, otworzyłem drzwi boksu, z którego wychynął przyjazny koński łeb. – A to Sang Jang – powiedziałem. Widziałem, jak ją zamurowało. – Niemożliwe, to ten sam koń?

Zwycięzca i promotor

To był ten sam Sang Jang. Już chodził pod siodłem we wszystkich chodach. Od pierwszego dosiadu ani razu nie bryknął. Nastąpiła cudowna przemiana. Za włożone w niego serce odwdzięczył się wspaniale. Wygrał swój debiut pod Rumenem Ganczew-Panczewem. Miał świetną karierę i ogromny wkład w promocję wrocławskich wyścigów. Na 14 startów przez pięć lat sześć razy był pierwszy. Jego historia była opisywana w końskich magazynach. Julia Popkiewicz na jej kanwie zrobiła filmowy dokument „Tłumacz koni”. Sang Jang pojechał ze mną i trenerem Świątkiem do Sankt Moritz i wystartował w elitarnej gonitwie na zamarzniętym jeziorze. To brawurowa, bardzo droga i oczywiście też snobistyczna impreza, przyciągająca bogaczy z całego świata, w tym z Rosji. Sang Jang był pierwszym polskim koniem, który tam się pojawił. Wyścig przegrał, bo na wysokości 1800 metrów na poziomem morza go zatkało, ale St. Moritz takich przypadków widziało setki.

Miałem taką oto rozmowę przy piwie z dowcipnym szwajcarskim listonoszem:

– Przyjeżdża do nas wielu Niemców i zostają na zawsze – powiedział i łypnął na mnie okiem uważnie.

– Tak im się podoba? – zaciekawiłem się.

– Nie, umierają z braku tlenu – odpowiedział zadowolony z pułapki.

Ta szwajcarska eskapada zaowocowała przyjaźnią z Silvio Staubem, ówczesnym szefem White Turf w St. Moritz. Dzisiaj Silvio ma konie w Polsce i jest stałym gościem wrocławskiego toru.

Mieliśmy nadzieję na start Sang Janga w Wielkiej Wrocławskiej, ba, na zwycięstwo w niej, bo skakał świetnie. Snuliśmy marzenia o Wielkiej Pardubickiej. W roku 2016 pokazał klasę w Crystal Cup. Wraz z fenomenalną Delight My Fire oderwał się od stawki na finiszu. Tyle że jeździec Delight My Fire pomylił trasę. Kiedy dosiadający Sang Janga Irlandczyk Christopher Timmons zorientował się, że pobłądził, zatrzymał go. Delight My Fire mimo nadłożenia drogi nie odpuściła i w fantastycznym stylu dogoniła konie, by skończyć gonitwę na drugim miejscu.

Sang Jang miał ciągle problem z mięśniem międzykostnym. Trener Świątek umiejętnie go leczył, ale kontuzja wracała. Za sprawą tej przypadłości stracił dwa sezony. Kiedy przed sezonem 2018 było już bardzo OK, nagle zerwał mięsień uda. Wtedy postanowiłem o zakończeniu jego kariery.

Jeden z nielicznych szczęśliwców

Pojechał na łąki do Jarka Zalewskiego. Przez pół roku nie dawał się złapać. Dopiero gdy zapomniał o wyścigach, zaczął przychodzić do ludzi. Na łąkach zregenerował się psychicznie. I wtedy jego właścicielka zdecydowała, że nie chce go już utrzymywać. Miała po temu absolutne prawo. To ja namówiłem ją na jego zakup, bo chciałem widzieć rozwój kariery Sang Janga we Wrocławiu, mieć z nim kontakt. Miałem notarialne pełnomocnictwo do dysponowania nim w każdy sposób. W tej sytuacji pojawiło się pytanie: co z nim dalej zrobić? Nie chciałem go oddać do partynickiej rekreacji, bo był za ostry. Amatorzy by sobie na nim nie poradzili. Szukałem dla niego domu po znajomych w Polsce. Nie było chętnych. Aż przypomniałem sobie o moim druhu z Akademickiego Klubu Jeździeckiego we Wrocławiu – Tomku „Lennonie” Pawłowiczu. On mieszka pod Żmigrodem w dawnej stacji kolejowej, gdzie wraz z żoną prowadzą stajnię.

– Lennon, chcesz folbluta? Oddam za darmo – zadzwoniłem.

– Pewnie, dawaj.

Dwa dni później Lennon go zabrał. Wiedziałem, że sobie z nim poradzi, zawsze miał czucie do koni. Dzisiaj Sang Jang skacze konkursy klasy LL. Brał udział w zawodach working equitation. Jest fajnym, spokojnym, wyciszonym koniem. Przechodzi parkur bez ogłowia, tylko na cordeo. Mam nadzieję widzieć go na Mistrzostwach Euro Equus w Jeździe bez Ogłowia we Wrocławiu.

Ten koń ma niesamowite możliwości skokowe. Pod dobrym jeźdźcem mógłby być, gdyby zdrowie mu dopisywało, drugim Jappeloup. Mierzący 1,58 m francuski Jappeloup zdobył w 1988 r. pod Pierrem Durandem złoto w skokach podczas IO w Seulu.

Sang Jang miał szczęście, że trafił w życiu na ludzi, którzy mieli dla niego czas i serce. Dlatego jego historia ma happy end. Większość folblutów kończy gorzej.

 

*zdjęcie tytułowe i galeria zdjęć – archiwum autora

Zobacz też