- Jeździectwo powinno być zakazane - oświadczyła Sylwia Spurek, feministka, aktywistka, europosłanka. Ale Spurek, błądząc, zwróciła uwagę na coś istotnego, z czym świat jeździecki musi się poważnie zmierzyć. To współczesność.


Dlaczego ludzie nie zsiądą z koni

Dlaczego ludzie nie zsiądą z koni

- Jeździectwo powinno być zakazane - oświadczyła Sylwia Spurek, feministka, aktywistka, europosłanka. Ale Spurek, błądząc, zwróciła uwagę na coś istotnego, z czym świat jeździecki musi się poważnie zmierzyć. To współczesność.

Ten tekst redakcja „Gazety Wyborczej” zamówiła u mnie tuż przed 24 lutego 2022. Od razu się zgodziłem, bo miałem rzecz jakoś przemyślaną. Ale kiedy  rozpętała się wojna, nie było sensu go pisać. Miesiąc po jej wybuchu do stajni Wrocławskiego Toru Wyścigów Konnych – Partynice przyjechało siedem koni ujeżdżeniowych z Charkowa. Uciekły pod i przed bombami. Niebezpieczna  podróż wraz z opiekunkami, którym do głowy nie przyszło, że konie mogą pojechać bez nich, trwała dwa tygodnie.

Ktoś ma pytanie, czy ludzi z  końmi łączy głęboka więź? Bo Spurek w wywiadzie z Piotrem Witwickim twierdzi, że w jeździectwie nie ma relacji.

Przypadkowy przypadek Anniki Schleu

Niemożność  dogadania się z koniem przez niemiecką pięcioboistkę Annikę Schleu na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio została odebrana przez opinię publiczną jako akt bestialskiego znęcania się nad zwierzęciem. Zaraz po Olimpiadzie Niemieckie Stowarzyszenie Ochrony Zwierząt wniosło do sądu oskarżenie wobec zawodniczki i jej trenerki.

Po tym incydencie Międzynarodowy Komitet Olimpijski zdecydował, że w roku 2028 na Olimpiadzie w Los Angeles pięciobój nowoczesny będzie bez jazdy konnej. W to miejsce pięcioboiści mają zaproponować inną dyscyplinę.

Annika Schleu była faworytką, jednak kompletnie poległa na skokach przez przeszkody. Wylosowany przez nią wierzchowiec, Saint Boy, odmawiał wejścia na parkur, próbował omijać przeszkody lub w nich lądował. Przyczyny takiego zachowania konia mogły być różne. Poprzednia zawodniczka, Rosjanka, też miała z nim podobne problemy. Bardzo prawdopodobne, że już pod Rosjanką i za jej sprawą, Saint Boy pojął, że nie musi się słuchać. Faktem jest też, że Schleu mu to ułatwiła, bo była chaotyczna, jechała bez pewności siebie.

Z punktu widzenia doświadczonych koniarzy,  wbrew temu co twierdzi publiczność, Annika Schleu nie maltretowała konia. Niemiecki sąd słusznie uniewinnił ją od zarzutów obrońców zwierząt. Ona kilka razy niemrawo pacnęła konia palcatem. To był wyraz jej bezradności a nie rzeczywiste uderzenie. A fakt, że trenerka uderzyła Saint Boya ręką w zad, to dla niego żadna kara. Konie w stadzie traktują się zdecydowanie boleśniej, bo kopią i używają zębów. Celne kopnięcie łatwo zabija człowieka. Saint Boya bardziej stresował bałagan komunikacyjny, jaki wprowadziła Annika.

Ale – na widzów nie wolno się obrażać – nie chcą takich rzeczy oglądać i kropka. Sport bez publiczności nie istnieje. Jeśli  jeździectwo chce być popularne, musi traktować oczekiwania ludzi jak najbardziej  poważnie. Musi się  do nich dostosować.

Krótka historia udomowienia

Relacja pomiędzy człowiekiem a koniem jest wyjątkowa. Oto jedno zwierzę wlazło na drugie i od tysięcy lat je eksploatuje. Niesymetryczność  tego związku jest nader widoczna – jedna strona jest niewolnikiem, druga  panem. Gadająca małpa, którą w istocie jesteśmy, za pomocą żywego narzędzia w postaci konia stworzyła współczesną cywilizację, z satelitami w kosmosie, ze smartfonami, nanotechnologią i bombami atomowymi.

Człowiek przestał konia eksploatować dla swoich nieustających wojen, dla  budowania wielkich zamków, fortyfikacji, potężnych miast, dla przekształcania świata  na swoją wizję i wygodę, wtedy gdy wynalazł maszynę parową, rozwinął  przemysł i przekształcił konie w mechaniczne. Jednak nie porzucił konia i  nie dał mu wolności. Od tego czasu  koń zaczął służyć mu za rozrywkę.

Tak w uproszczeniu mogłaby wyglądać krótka historia udomowienia konia i jego wkładu w dzieje świata

Bardzo wolno myślący jeźdźcy

Na  północy Kazachstanu Sandra Olsen i Alan Quatran, archeolodzy z Uniwersytetu w Kansas odkryli osadę kultury Botai, a w niej liczące  5,5 tys. lat materialne dowody użytkowania koni. Na kościach grzbietowych szkieletów naukowcy znaleźli ślady dźwigania, a na zębach uszkodzenia,  świadczące o tym, że konie miały w pyskach kiełzna.

Człowiek doskonale wiedział, że konia można zmusić do posłuszeństwa bólem. Dla zwierząt i ludzi zadawanie i doświadczanie  bólu jest powszechnym sposobem poznawania świata i ustalania reguł nim rządzących.

Odkrycie śladów kiełzna w pysku konia jest o tyle interesujące, że rozwój sztuki jeździeckiej odbywa się bardzo wolno, bo przecież musiały minąć  tysiąclecia, by w IV wieku n.e. na pograniczu dzisiejszej Korei i Chin wynaleziono strzemię, które w Europie łacińskiej upowszechniło się dopiero około roku  tysięcznego. Coś tak banalnie prostego jak podpórka pod nogę, jak szczebel w drabinie. Trudno to sobie dziś wyobrazić, ale legiony rzymskie i wielka armia Aleksandra Macedońskiego, nie znały strzemion dających wojownikowi stabilność na grzbiecie konia, fantastycznie podnoszącą jego wartość bojową.

Dziś wiemy więc, kiedy człowiek już używał kiełzna, ale nie wiemy od kiedy. Widząc jak dużo czasu musiało upłynąć, by ludzkość wpadła na proste innowacje, można zaryzykować tezę, że konie udomowiono o wiele wcześniej, niż nam się może wydawać.

Na kolejną, po strzemionach, rewolucję trzeba było czekać znowu ponad tysiąc lat. Otóż we Włoszech, w pierwszej dekadzie XX wieku kapitan kawalerii Federico Caprilli, zauważył, że koń bez jeźdźca skacze przeszkody swobodnie, z wysklepionym kręgosłupem, z szyją i głową balansującą całą jego sylwetkę. A obowiązująca dotychczas  technika  nakazywała trzymanie konia twardo za pysk i skok z tzw. odwróconym, jak w lordozie, kręgosłupem. W przeciągu paru lat wszystkie armie świata przestawiły się na system włoski, czyli pozwoliły koniom skakać tak, jak robią to w naturze. W Polsce mieliśmy kontynuację stylu włoskiego w Grudziądzkim Centrum Wyszkolenia Kawalerii, w którym oficerowie z trzech byłych zaborów szkolili kawalerzystów dla odzyskanego państwa.

Kolejna wielka zmiana – to już ogromne przyspieszenie – nastąpiła  niespełna  100 lat póżniej. Przy końcu XX wieku amerykański trener dyscyplin westernu Pat Parelli, ukuł termin „jeździectwo naturalne” i ruszył w świat ze swoimi metodami budowania relacji z końmi.

W tym samym czasie Monty Roberts, drugi Amerykanin, zdobywał Europę swoim „join up”, czyli techniką szybkiego pozyskiwania zaufania konia i bezstresowego zajeżdżania (pierwszych kroków pod siodłem).

To za sprawą popularności ich i im podobnych trenerów  powstał słynny film w reżyserii i z udziałem Roberta Redforda „Zaklinacz koni”. Konsultantem od koni był w tym filmie Buck Brannaman, bardzo ceniony w Ameryce trener metod naturalnych

Rewolucja naturalna spowodowała, że ludzkość spojrzała na konia przyjaźniej. Być może po raz pierwszy w dziejach wzajemnych stosunków zadała sobie pytanie: – A co ten koń właściwie myśli, co czuje, jak mnie rozumie?

Człowiek zaczął szukać odpowiedzi. Proces trwa.

Jednak do dzisiaj sporty jeździeckie bazują na konserwatywnych metodach, na uczeniu poprzez ból i przymus. Świat jeździecki jest tak zafiksowany na swoich technikach, że poszczególne dyscypliny konne nie czerpią nawzajem ze swoich doświadczeń. Każda z nich wie lepiej i jest wierna swojej doktrynie. A przecież wszyscy zawodnicy i jeźdźcy dosiadają koni, przedstawicieli tego samego gatunku. Co ciekawe, same konie, pochodzące z różnych kontynentów, od razu znakomicie się rozumieją.

Świat się zmienia – prawa obywatelskie dla zwierząt

W latach 90. ubiegłego stulecia w  „Gazecie Wyborczej” ukazał się  reportaż o rodzinie wegańskiej.  Oni jedli tylko owoce i warzywa! Zero mięsa, jajek, serów! Eksperci od diety tłumaczyli, że takie jedzenie może wpędzić w poważną anemię dorosłego, a co dopiero dziecko. A ta rodzina przysłowiową trawą karmiła także swoje dzieci.

Dzisiaj na każdym kroku mamy knajpy wegańskie, a w nich pełne stoliki.

Minęły zaledwie dwie dekady.

Dopiero w roku 1944 parlament francuski dał prawa wyborcze kobietom. A Francja, kolebka rewolucji, jest jednym z najnowocześniejszych państw świata.

Pierwsi od niej byli Finowie – 1906 i Polacy – 1918.

Francuzi uznali kobiety za istoty myślące dopiero przy końcu II wojny światowej!

Kto by pomyślał, że Hiszpanie będą walczyć o likwidację  corridy, przecież to ich narodowa tradycja. Ale w 100 gminach tego kraju jest już zakazana. Nowa generacja Hiszpanów zdecydowanie występuje przeciw swojemu kultowemu misterium.

Polski parlament uchwalił w roku 1997, że zwierzę nie jest rzeczą.

Prawo niemieckie karze z paragrafu znęcania się nad zwierzętami, tych koniarzy, którzy zakładają koniom tzw. łykawki, czyli specjalne obroże uniemożliwiające zwierzęciu narów łykania – w przybliżeniu czegoś takiego jak ludzkie bekanie. Tak samo prawo zabrania wycinania mięśni odpowiedzialnych za ten narów, co było wcześniej praktyką dosyć powszechną.

W roku 2010 FEI (Federation Equestre Internationale) po latach dyskusji zakazało rollkuru, niezwykle inwazyjnej techniki łamania konia w potylicy. Tak nienaturalnie ustawiony koń dotykał pyskiem miejsca, w którym pierś łączy się z szyją. Tak trenowali konie najlepsi dresażyści, w tym mistrzowie olimpijscy.

W roku 2011 w Anglii ukazało się „Zoopolis. Teoria polityczna praw zwierząt” (wydanie polskie w 2018 roku). Książkę napisali Sue Donaldson, pisarka, filozofka skupiająca się na prawach zwierząt i Will Kymlicka, jeden z najważniejszych współcześnie filozofów politycznych na świecie. Autorzy rozważają nadanie praw obywatelskich zwierzętom, wychodząc z założenia, że nie są to nasi poddani, lecz równorzędni partnerzy. Przywołują w tej pracy przykład  niedawnego traktowania osób z niepełnosprawnościami – siedziały zamknięte w domach, gdyż okalająca  rzeczywistość ich nie uwzględniała. Dzisiaj jest inaczej, niepełnosprawni są widoczni, bo świat ich zauważył. Obecnie nikt nie zbuduje budynku użyteczności publicznej, biura, czy sklepu, który nie zapewniłby im łatwego dostępu.

Prawa obywatelskie dla psów, kotów, koni a także dzików i saren?

Dla wielu niewyobrażalne, absurdalne, głupie. Ale na początku zawsze jest słowo.

Mistrzostwa Euro Equus w Jeździe bez Ogłowia  zdominowane  są przez zawodniczki.

Fot. Wiktor Rzeżuchowski

Kobiety łagodzą  jeździectwo

W latach 80. XX wieku, kiedy jeździłem konno w Akademickim Klubie Jeździeckim Wrocław, działał naturalny parytet płci. W bardzo szybkim tempie, bo już po transformacji 1989 roku mężczyźni przestali bywać w stajniach. Ten proces zaczął się na świecie oczywiście dużo wcześniej, wtedy kiedy pojawiła się nowoczesna technika mężczyźni zsiedli z koni i wsiedli do lokomotyw, samochodów, samolotów, helikopterów, czołgów i na szybkie motocykle. Gremialnie porzucili konie.

Dzisiaj mężczyźni są w wysokim sporcie, ale  nie ma ich w powszechnej rekreacji. W sekcji sportowej szkółki jeździeckiej, którą prowadzi Wrocławski Tor Wyścigów Konnych, są same dziewczynki i tylko jeden chłopiec.

Jeśli w ekipach europejskich jest jeszcze wielu mężczyzn, to w amerykańskich klasycznych sportach jeździeckich dominują już kobiety. I co bardzo ciekawe, jeżdżą w bardziej przyjazny dla konia sposób niż Europejczycy. I bardziej efektywny. Stawiam tezę, że wynika to z amerykańskiego pragmatyzmu, lepszego rozumienia koni, wykorzystania technik naturalnych oraz badań naukowych. W Polsce taki nowoczesny styl jazdy prezentuje Daria Kobiernik, zawodniczka w dyscyplinie WKKW (Wszechstronnego Konkursu Konia Wierzchowego).

Wejście kobiet na rynek masowego  jeździectwa dało podatny grunt jeździectwu naturalnemu, opartemu na budowaniu relacji, a nie na przymusie. Kobiety mają w sobie więcej empatii,  traktują konie jak psy albo koty.

Zdominowany przez kobiecych klientów świat koniarzy jest tak wrażliwy, że najważniejszy nauczyciel jeździectwa naturalnego i  jego twórca, Pat Parelli,  ucierpiał bardzo na autorytecie, gdy na jednym z pokazów spętał trudnemu koniowi nogę. Zniesmaczona publiczność zaczęta w trakcie show wychodzić. Drugą wpadkę zaliczyła jego żona Linda, która za długo szarpała się z koniem podczas szkolenia. Obrazki filmowe poszły w sieć i wizerunek mistrzów został mocno nadszarpnięty.

Niedawno w internecie rozpętała się burza, po publikacji filmu ze szkolenia, które w 2020 roku prowadził Nowozelandczyk Mark Todd, dwukrotny indywidualny mistrz olimpijski w WKKW. Fala hejtu wylała się na dziewczynę,  która siedziała na koniu i na Todda. Zarówno ona jak i trener bardzo wszystkich przepraszali. Prawdę mówiąc, nie mieli za co. Todd smyrnął  konia gałęzią, by dać mu impuls wejścia do wody. Na filmie widać, że koń nie poniósł z tego tytułu uszczerbku ani na ciele, ani na psychice.

Jednak współczesny miłośnik jeździectwa i koni nie chce stosować wobec nich siły i nie chce na przemoc patrzeć.

Trenerzy już to wiedzą i bardzo dbają, żeby w internecie nie ukazały się filmiki pokazujące ich brutalność lub działania, które za taką mogą  być przez widzów uznane. Aczkolwiek ja uważam, że nie powinni tak się krygować w sytuacji, gdy publiczność za przemoc bierze, to co de facto jest pomocą. Jeśli trenerzy nie zaczną bronić swoich technik, tym samym edukować  widzów, to wejdą w świat hipokryzji i rozhisteryzowanych pseudo znawców, którym jest każdy internauta, na czele z tym, co jego jedyną umiejętnością życiową jest wklepywanie swoich myśli w klawiaturę.

Zoher Gari, trener i hodowca łagodnych koni luzytańskich na pokazie we Wrocławiu.

Fot. Wiktor Rzeżuchowski

Los trudnych koni

Bernie Zambail, jeden z najlepszych trenerów Pata Parelliego, uważa że na 100 koni 80 jest łatwych, czyli poradzą sobie z nimi normalni instruktorzy, 20 jest trudniejszych, ale to nie problem dla profesjonalistów, a tylko cztery z tej dwudziestki wymagają kontaktu z bardzo doświadczonym zawodowcem, bez gwarancji, że ta praca skończy się sukcesem.

Do tych szacunków trzeba jednak podejść ostrożnie. W krajach rozwiniętych, gdzie hodowla jest powszechna, u hodowców patrzących w przyszłość kolejne generacje koni są oraz bardzie przyjazne. Zoher Gari, trener z francuskiego Camarque,  przygotowujący konie do artystycznych show,  ma własną hodowlę koni luzytańskich – to temperamentne i mądre zwierzęta – i nigdy nie ma problemów z  tzw. zajeżdżaniem młodych koni, czyli przygotowaniem ich do pracy pod siodłem. Jego konie nie próbują zrzucić jeźdźca. Dlaczego? Bo wszystkie klacze, które dawały krnąbrniejsze potomstwo wyeliminował z hodowli.

Ale co zrobić z resztą, z tymi końmi, które nie chcą się słuchać? To wśród nich są najcześciej ci wybitni sportowcy, którzy mają w sobie ambicję i wolę walki, bo taka jest natura sportowca.

Zjeść je, czy próbować podporządkować? Te najtrudniejsze konie rzeczywiście się zjada, pozostałym poświęca  się albo dużo czasu, by się z nimi pokojowo dogadać, albo skutecznie podporządkowuje poprzez metody dominacyjne.

Skrajnym przykładem techniki zniewalania koni są metody gauchos z dalekiego południa Argentyny, którzy  łapią zdziczałego konia na lasso, przywiązują do drzewa i zostawiają na kilka dni. Przyjeżdżają  do zwierzęcia, gdy jest całkiem opadłe z sił  i właściwie czeka już tylko na śmierć. Siodłają tak złamanego konia i  jest ich.

Śmierć na torze wyścigowym

Konie giną na torach wyścigowych. Jeśli jeszcze do niedawna wpisane było to było w naturalne  ryzyko tego sportu, to dzisiaj branża ma z tym poważny problem.

Malejąca grupa starej publiczności wyścigowej  lekceważy ten  fakt.  Uważa, że tak było zawsze i mówi się trudno,  taki sport.  Ale to mniejszość.

Chociaż w krajach, w których wyścigi są mocną tradycją, ten pogląd ma szersze poparcie masowej publiczności wielkich dni wyścigowych. Słynny The Festiwal w angielskim  Chentelham odwiedza rokrocznie w ciągu czterech dni marca ok. 270 tysięcy ludzi. W roku 2018 podczas tego święta wyścigów przeszkodowych Wielkiej Brytanii zginęło  siedem koni. Tyle samo dwa lata wcześniej. W sumie 69 koni  w latach 2000 – 2020.

Ale popularność The Festival nie maleje.

Byłem na balkonie loży honorowej prezydenta belgijskiego Waregem, kiedy po najważniejszej  gonitwie roku przed najzacniejszymi gośćmi miasta  stanął bezradnie koń z wiszącą na skórze, złamaną  nogą.

Jednak w następnym roku gonitwa znowu się odbyła i będzie odbywać się przez kolejne lata, bo od 1847 roku w każdy pierwszy wtorek po ostatnim weekendzie sierpnia miasto tradycyjnie upamiętnia  pierwszy rozegrany w nim historyczny wyścig koni flamandzkich. W Waregem odbywa się wtedy tygodniowy festiwal, ulice są pełne rozbawionych ludzi, to święto miasta.

Cheltenham, Waregem, Aintree po Liverpoolem, australijskie Melbourne, amerykańskie Kentucky – na wszystkich tych torach giną konie i na wszystkie co roku wraca liczna publiczność. To jest tzw. publiczność wyrobiona. Ona wie jakie są wyścigi i akceptuje tragiczne wydarzenia jako wpisane w ryzyko tej zabawy. Konie ginęły i giną, bo zasady rywalizacji od wieków są takie same.

Jednakże w tych samych krajach, w których ci wyrobieni widzowie akceptują cenę, jaką płacą konie, pojawia się nowoczesna opinia publiczna, która ma odmienne zdanie i pyta: – W imię czego skazuje się konie na śmierć?

Odpowiedź, że tak zawsze było, nie jest dla niej satysfakcjonująca, a wręcz przeciwnie – obraża rozum i neguje empatię należną  braciom mniejszym.

Aktywność organizacji prozwierzęcych stwarza poważne problemy branży wyścigowej. W całej Australii już od dawna nie jeździ się wyścigów przeszkodowych, bo uznawane są za 20 razy bardziej niebezpieczne od płaskich. Tylko w dwóch stanach były dozwolone. Od tego roku tylko w jednym, w Wiktorii,  bo władze Południowej Australii właśnie ogłosiły, że się z ich organizacji wycofują.

W roku ubiegłym Towarzystwo Wyścigowe Pardubice poinformowało, że przebuduje   Wielki Taxis, legendarną przeszkodę  toru. To druga przebudowa. Pierwsza miała miejsce 28 lat temu. Obecna  ma ścisły związek ze śmiercią w roku 2020 konia Sottovento, słynnego trenera Josefa Váni, ośmiokrotnego zwycięzcy Wielkiej Pardubickiej. Koń złamał kręgosłup na Wielkim Taxisie. Opinia publiczna i media poświęciły temu faktowi znacznie więcej uwagi niż zwycięzcy 130. edycji Wielkiej Pardubickiej, najsłynniejszego wyścigu cross country w Europie.

– Widzimy, że czasy się zmieniają i publiczność ma pewne oczekiwania, których nie możemy bagatelizować – mówił czeskiej telewizji Jaroslav Müller, dyrektor Pardubic, informując o złagodzeniu przeszkody.

 

Bat, ciągle stały atrybut jeźdźca wyścigowego.

Fot. Agata Władyczka

Bat na wyścigach

W 1966 roku na najsłynniejszy tor wyścigowy Australii, Flemington w Melbourne, wtargnął były dżokej, 52-letni naonczas Walter Hoysted z dwururką i na oczach tysięcy widzów wypalił ostrzegawczo w powietrze, grożąc, że zastrzeli każdego jeźdźca, który będzie tłukł konia podczas wyścigu.

Hoysted nie był wariatem. – Zanim wziąłem strzelbę, dużo nad tym myślałem. Nie chciałem zrobić z siebie głupka. Konie czują ból jak każdy z nas – powiedział po rozprawie sądowej dziennikarzom.

Walter Hoysted znany był z tego, że jeździł po Melbourne furgonetką z podobiznami zwycięskich koni. Przy nich były liczby. Ale to nie były liczby odniesionych zwycięstw, lecz otrzymanych przez te konie batów.

Dzisiaj problem bata jest podnoszony przez obrońców praw zwierząt ale świat wyścigowy ma poważny dylemat z zakazem jego używania. Mimo, że badania naukowe dowiodły, iż bat nie przyspiesza biegu koni a jego brak nie zmniejsza bezpieczeństwa gonitw i nie utrudnia prowadzenia koni.

W interesie branży wyścigów konnych leży wyeliminowanie bata jako przyspieszacza. Tak podpowiada instynkt samozachowawczy. Jednak wyścigowcy są zbyt konserwatywni, by przyjąć to do wiadomości.

Od lat 80. XX wieku byłem bywalcem wyścigów. Baty na finiszu to normalny widok. Muszę się przyznać, że jeszcze kilka lat temu, pracując już na torze, nie przywiązywałem do tego większej wagi. Tak zawsze było, że żeby wygrać, trzeba uderzyć. Ale świat się zmienia i moi koledzy, których starałem się zarazić wyścigową pasją, coraz częściej mnie pytali: – Powiedz, proszę, dlaczego oni tak tłuką te konie?

Odpowiadałem, że inaczej dżokeje nie wygraliby wyścigu, że można by im zarzucić, iż nie dołożyli należytych starań dla osiągnięcia zwycięstwa, czyli – w domyśle – ułożyli gonitwę. Mowa ciała moich słuchaczy informowała, że nie byłem przekonujący.

Gdy pytałem trenerów o to lanie batem, odpowiadali, że tu idzie o bezpieczeństwo jeźdźców.

To argument bardzo trudny do obalenia w dyskusji. Wszak o tym, co się dzieje podczas gonitwy, najlepiej wiedzą dżokeje. Wyścigi to sport ekstremalny, jeźdźcy ryzykują życie.

Ale… ostatnie badania przeprowadzone w Anglii przez australijskich naukowców nie potwierdzają tezy o większym bezpieczeństwie gonitw z batami. Badacze nie znaleźli dowodów na to, że używanie bata pozwala lepiej prowadzić konia, poprawia bezpieczeństwo koni lub dżokejów i sprawia, że konie biegną szybciej.

Trochę inne badanie, dotyczące tylko zależności pomiędzy użyciem bata a osiąganymi przez konie wynikami, przeprowadzono wcześniej w Australii. Wzięło w nim udział 61 koni startujących w pięciu wyścigach na tym samym torze, na tych samych  dystansach.  Autorzy badania wyszli z założenia, że  bicie konia jest wbrew teorii uczenia się, bo oto zwierzę dostaje karę za to, że wykonało polecenie.

Ich konkluzja jest następująca: żeby być w zgodzie z zasadami etycznymi, trzeba powiedzieć, iż bicie zmęczonych koni w imię sportu jest bardzo trudne do uzasadnienia, nawet gdyby w przeciwieństwie do ustaleń badania użycie bata powodowało szybszy bieg.

Kiedy wyścigowy świat broni się przed nowym, Norwegia, jako pierwszy i jedyny kraj na świecie, zupełnie wyeliminowała baty z tzw. gonitw płaskich, dla koni trzyletnich i starszych. Utrzymała jego stosowanie tylko w sytuacjach zagrożenia w gonitwach przeszkodowych i dla koni dwuletnich w gonitwach płaskich. Na razie, bo norwescy działacze wyścigowi radzą odwiedzającym ich amerykańskim obserwatorom, żeby w kwestii bata nie szli na żadne kompromisy, a po prostu zabronili go we wszystkich, bez wyjątku, wyścigach.

Spurek na szczęście się myli

Czy Sylwia Spurek ma rację postulując likwidację jeździectwa?

Gdy spojrzeć na problem w czarno-białych kategoriach, trzeba odpowiedzieć – tak, jeździectwo to wykorzystywanie innego, niewolnictwo. Jako takie powinno zniknąć. Ale Spurek i przedstawiciele radykalnych organizacji prozwierzęcych apelują o wolność dla koni akurat w czasie, gdy postępowa część ludzkości zauważa ich prawa i zamierza je respektować lub już respektuje. Dzisiaj konie przechodzą ze stanu niewolniczego w stan symbiozy z człowiekiem po raz pierwszy w dziejach. Zaczyna się nowa era. Przykłady zmian w świecie ludzko-końskim, ale też niechęci do nich, pokazałem – mam nadzieję – w powyższym wywodzie

Ale jeśli jeździectwo miałoby zniknąć, niech radykalni miłośnicy zwierząt odpowiedzą,  co ludzkość powinna zrobić z końmi? Wypuścić je do lasu, na pustynie, na pola uprawne, do miast, zamknąć w ogrodach zoologicznych, wpuścić do rezerwatów przyrody?

Nie ma takich możliwości.

Współczesny świat nie ma miejsca dla koni żyjących dziko. Amerykanie mają poważny problem z rozmnażającymi się mustangami i próbują sobie radzić przeróżnymi programami adopcyjnymi. Podobnie jest w Australii, która ma nadprodukcję koni.

To może zabić wszystkie konie, czyli urządzić im w 100 procentach skuteczny holokaust? Tego nikt normalny nie chce. Ale trzeba powiedzieć, że na świecie proceder zabijania niepotrzebnych koni trwa.

Z ustaleń dziennikarzy wynika – branża wyścigowa nie prowadzi takich statystyk – że w USA co roku zabija się ok. 5 tys. koni pełnej krwi angielskiej, w Australii i Wielkiej Brytanii po ok. 10 tys. I nie są to stare szkapy, lecz całkim dobre konie, ale nikomu do niczego niepotrzebne.

Jednak wysyłanie tych nieszczęsnych koni wyścigowych na śmierć nie przekreśla faktu, że ludzkość jest – w sensie pozytywnym – skazana na życie z końmi. Skoro tysiące lat temu je udomowiliśmy, to ponosimy za nie odpowiedzialność. Taką samą jak za psy. Czy komuś przyszedł do głowy pomysł, żeby uwolnić dzisiaj wszystkie psy? Nie, bo jasne, że to byłoby wygnanie. Koncepcja  absurdalna. Jak one miałyby dalej żyć? Jako zdziczałe, niebezpieczne dla nas stada? A co z psami, które służą za przewodników dla niewidomych, co z tymi, które szukają ludzi pod lawinami i gruzami, szukają narkotyków, pracują w wojsku i policji, służą dogoterapii? Przecież one są bardzo pożytecznymi członkami naszego społeczeństwa.

Wracając do koni, jeśli nie wolno ich używać pod siodłem, do czego są potrzebne, jaki jest sens ich hodowli? Tylko na talerz? Nawiasem mówiąc, w tej chwili w Polsce ponad połowa koni jest hodowana jedynie  w celu rzeźnym.

Nie możemy wyeliminować koni z naszego świata. Musimy z nimi koegzystować. Stworzyły z nami cywilizację i mają prawo do jej zdobyczy, a przede wszystkim  do tej największej, humanitarnego traktowania.

Jesteśmy skazani na jeździectwo, bo funkcja robocza koni w naszym obszarze cywilizacyjnym  się skończyła. Rekreacja, sport, hipoterapia, zabawa, to jedyny sensowny pomysł na ich dalsze wspólne życie z nami. Są nam potrzebne, byśmy nie zgnuśnieli w dającym nam setki atrakcyjnych alternatyw wirtualnym świecie. Są nam potrzebne, byśmy się uczyli ich pojmowania świata, byśmy zdobytą na nich wiedzę przenosili na inne gatunki, byśmy szukali porozumienia ze wszystkimi braćmi mniejszymi.

Czy Sylwia Spurek i jej podobni tego chcą, czy nie, musimy żyć bardzo blisko ze zwierzętami, razem z którymi, nie pytając ich o zgodę, zbudowaliśmy ten świat. Nasz wspólny.

Kiełzno, źródło nieporozumień

Konie na głowach mają skórzane paski. To są ogłowia, czyli systemy do podtrzymywania kiełzn. Co to są kiełzna? To są głównie metalowe wkładki do pyska lub nakładki na pysk konia, których zadaniem jest działanie  na dziąsła, nos, szczękę. Ich funkcja zasadnicza – hamulec i kierownica.

To jest podstawowy instrument do okiełznania konia.

Rumuńscy i bułgarscy treserzy przekuwali młodym niedźwiedziom nosy rozgrzanym do czerwoności prętem i wkładali w nie kółko, co powodowało, że ten silny zwierz całe późniejsze życie był potulnym sługusem i tańczył, jak mu zagrano.

Przez lata cywilizacji ludzkość wyprodukowała miliardy kształtów  kiełzn. Po dziś dzień na całym świecie zawodnicy i amatorzy jazdy konnej  szukają specjalnych patentów, żeby ich koń był jak najbardziej uległy i sterowny.

Kiełzna są najważniejszym narzędziem pracy z końmi i jednocześnie są największym wrogiem koni. Dlatego, że nieumiejętne ich używanie powoduje nieporozumienia komunikacyjne na lini koń-człowiek. I niestety, najczęściej jest tak, że do końca swojego życia, ani koń, ani jeździec nie dowiadują się o co chodzi drugiej stronie.

Pysk konia, jego nos, to bardzo czułe strefy. Drażnienie ich bólem, będącym wynikiem niewprawnej ręki, brakiem równowagi w siodle, niezrozumienia psychiki konia, przyjęcia błędnych założeń treningowych, robi koniom najwięcej krzywdy. Nawet utytułowani mistrzowie olimpijscy, podziwiani przez publiczność, będący naturalnymi autorytetami dla środowiska, często sukces osiągają przez zastosowanie brutalnej siły.

Tu muszę jasno dodać – ból jest narzędziem poznania. Każdy z nas  dotknął gorącego czajnika i drugi raz nie chce tego doświadczyć. Gdyby tę zasadę uwzględniać w treningu koni, inaczej by wyglądał ich świat. Kiełzno jest bardzo potrzebne jako narzędzie do dawania precyzyjnych sygnałów, ale jest fatalne jako urządzenie do zadawania ciągłego bólu i tym samym totalnego burzenia komunikacji.

Jednak wysoki dzisiejszy sport wymusza twarde reguły gry. Tu nie ma zmiłuj. Tempo, duże pieniądze, prestiż, ekstremalne emocje, poświęcenie i ciężka praca. Brutalne kiełzno króluje.

Konie psieją

Ale ci najbardziej podziwiani sportowcy to jednak garstka. Masowe jeździectwo nie jest pod taką presją. Może pozwolić sobie na mniejsze ciśnienie i poszukiwanie rozwiązań alternatywnych. Takimi są zawody na koniach bez ogłowia. Na wrocławskim torze wyścigowym odbywają się takie regularnie od 2014 roku. Startują w nich amatorzy, a w ostatnich latach dołączyli zawodowcy z poziomu mistrzów Polski. W USA organizuje się zawody bez ogłowia w dyscyplinach stylu western. Prawdziwą furorę robi Melanie Ferrio-Wise, która na koniu Vlad startuje w oficjalnych zawodach skoków przez przeszkody, w których wszyscy inni jadą w ogłowiach. Ten kierunek będzie się rozwijać i znajdzie swoich zagorzałych miłośników.

Współcześni hodowcy koni potrafią wyhodować niezwykle utalentowane linie do różnych dyscyplin. Dzisiejsze konie z linii skokowych w zasadzie skaczą same, rolą jeźdźca – mówiąc żartem – jest im nie przeszkadzać, konie dresażowe mają tak taneczny ruch, że dech zapiera, konie cuttingowe, te do oddzielania cielaków ze stada, mają naturalny cow sense, czyli wyczucie krów.  Potrafią jak psy pilnować cielaka.

Ludzie eliminując z hodowli osobniki agresywne i niezależne zmienili naturę udomowionych gatunków. Czterdzieści lat temu puszczone wolno  psy rzucały się na siebie. Dzisiaj bawią się ze sobą.

Profesor Dymitr Bielajew przeprowadził ok. 70 lat temu eksperyment na syberyjskich lisach srebrnych, chcąc odtworzyć drogę udomowienia psa. Do rozrodu wybierał osobniki najłagodniejsze. Po osiemnastu pokoleniach lisom oklapły uszy, zakręciły się ogony, zmieniły barwy na różnokolorowe, zwierzęta stały się przyjazne ludziom, słowem – spsiały.

To sam proces przechodzą konie. Aczkolwiek tu trzeba bardziej uważać. Koń waży kilkaset kilogramów. Jest zwierzyną, na którą polowano by ją zjeść.

Ludzie to drapieżcy. To związek ofiary z katem. Atawizm siedzi w jednych i drugich.

Sylwia Spurek twierdząc, że w jeździectwie nie ma pozytywnych  relacji pomiędzy koniem a człowiekiem daje dowód tego, że kompletnie nie wie o czym mówi.

Koniarstwo oparte jest o jak najcieplejsze relacje. Koniarze chcą mieć taki kontakt ze swoimi końmi, jak z psami. Stąd bierze się ogromna  popularność jeździectwa naturalnego, stąd wysyp nowych szkół treningu i budowania relacji z końmi.

Konie z nami zostaną. Sylwia Spurek i podobni jej aktywiści też.

Autor z Damarem, filmowym koniem Bohuna w “Ogniem i mieczem”, w wolnym skoku przez beczki.

Fot. Archiwum autora

Osobista historia

Konie są moją pasją od dziecka. Hodowałem je, dochowałem się kilku źrebaków, trenowałem, przygotowywałem  do pracy pod siodłem młode, socjalizowałem trudne, szkoliłem się u wybitnych trenerów, wydając na to bardzo dużo pieniędzy. Podróżowałem wierzchem po obu Amerykach, Europie i Bliskim Wschodzie. Ciekawią mnie kultury jeździeckie świata. Prowadziłem obserwacje zdziczałych stad, by ustalić jakie reguły rządzą tabunami. Chciałem mieć pewność, jak jest naprawdę, gdyż miałem wątpliwości co do koniarskiej wiedzy powszechnej. Interesują mnie rasy koni, ich cechy specyficzne i modelowanie nowoczesnych linii pod poszczególne dyscypliny. Pracowałem jak trener metod naturalnych.  Eksperymentowałem z końmi, czasami ryzykownie dla nich i dla siebie.

Konie były ze mną w szkole średniej, podczas studiów i równolegle do pracy zawodowej  szefa redakcji lokalnych „Gazety Wyborczej” w Szczecinie i we Wrocławiu. To było i jest moje życie. Od 2013 roku jestem dyrektorem Wrocławskiego Toru Wyścigów Konnych – Partynice. Dlatego założyłem  portal „Folblut. Magazyn o wyścigach”.

Czterdzieści lat temu jeździłem w Akademickim Klubie Jeździeckim  we Wrocławiu. Konie kupowaliśmy  na targach, albo bezpośrednio od rolników. Te ze stadniny to była elita dla sekcji sportowej. Stadninowe konie były cywilizowane, te z hodowli prywatnej często nieobliczalne, gryzące, kopiące, przyciskające do ściany, urządzające rodeo, ponoszące. Jazda w teren to była walka. Konie gnały przed siebie jak szalone, a my trzymaliśmy je twardo na wodzach, często jeszcze piłując wędzidłem po żuchwie, bo tak nas nauczono.

Coś tu mi nie pasowało. Nie mogłem pojąć jak to jest, że Winnetou i Kmicic swobodnie kładą konie, a my z nimi toczymy bój.

Przełom nastąpił w roku 1986 w Zbrosławicach pod Gliwicami na kursie instruktorów. Doktor Krzysztof Skorupski, który wrócił  z ZSRR, gdzie był asystentem szefa radzieckiej kadry skokowej, uświadomił mi, że ciągnięcie konia za pysk przynosi efekt odmienny od zamierzonego. Sprawdziłem. Okazało się, że konie swobodniej pracują, nie ponoszą, kiedy im się bezrozumnie nie zadaje bólu. Na zajęciach, które prowadziłem dla studentów, konie galopowały na sznurkach od snopowiązałek połączonych z wędziłem gumką recepturką. Dzięki tym doświadczeniom z młodości dwa lata temu zostałem wynalazcą, bo opatentowałem Sawka Light Hand, urządzenie, które amortyzuje niewprawne  działanie ręki jeźdźca.

Kolejną rewolucję przeżyłem w roku 2000, gdy kolega z Niemiec, Damian Pajączek, pokazał mi szkołę naturalną Pata Parelliego. Wszedłem w nią na całego. Najwięcej zyskałem podczas wizyty z moimi dwoma końmi  u Honzy Blahy, czeskiego trenera tego nurtu, który poszedł własną drogą i ma fantastyczne osiągnięcia szanowane przez trenerów z różnych szkół.

Moja generalna, dotycząca relacji koń-człowiek,  refleksja jest taka: konie z podporządkowanych ludziom niewolników wchodzą w erę symbiozy, szczególnie w krajach rozwiniętych, w społeczeństwach  demokratycznych, szanujących prawa człowieka i prawa wszelkich Innych. W najwyraźniejszy sposób doświadczamy tej zmiany w czasach nam współczesnych, w bliskich nam obszarach kulturowych. Mimo, że w niektórych miejscach świat koniarzy z uporem broni straconych pozycji, generalny trend jest dobry, nowe się przebija. Mimo, że aktywiści przesadzają – głównie z głębokiej niewiedzy – w punktowaniu świata jeździeckiego za grzechy, których nie popełnił, są forpocztą, która wytycza kierunek zmian cywilizacyjnych.

Argentyńscy gauchos nie pieszczą się z końmi, łamią je w parę godzin, z ich skóry robią tradycyjne buty. Ale to nie znaczy, że nie szanują koni. Byłem pośród nich. Oni kochają swoje konie. Ale inaczej niż panie z Europy Zachodniej czy Ameryki Północnej. Z tego wnioskuję, że jeśli w swojej masie w mrokach dziejów ludzkość traktowała konie jak niewolników i eksploatowała je ponad ich siły, podobnie jak ludzkich niewolników, to już wtedy rodziła się przyjaźń i miłość. Nawet jak ukochanego przyjaciela trzeba było zabić i zjeść.  Znamy wspomnienia kawalerzystów z literatury, czy z opowieści rodzinnych, koń tam występuje w szczególnej roli bliskiego towarzysza. Trudno, żeby było inaczej po wspólnych przeżyciach wojennych, gdy czasami cudem unikało się śmierci. Wspólnie. Takich uczuć doświadczali pewnie i rzymscy legioniści, i wojownicy barbarzyńskich plemion. Incitatus, wyścigowy koń cesarza Kaliguli mieszkał jak bogacz, jadał specjalny jęczmień ze żłobu wykonanego z kości słoniowej i  miał do dyspozycji służbę. Dlaczego zwykły rzymski plebejusz nie mógłby żywić tak gorącej miłości do swojego konia?

Mój ojciec naszego konia-nauczyciela, brata i mojego, kiedy nieuleczalnie  okulał sprzedał na jesieni 1975 roku na rzeź. Wysłużone konie z AKJ Wrocław, wcale nie stare, bo kilkunastoletnie, też jechały do rzeźni. Wtedy z dyskomfortem, ale jakoś to akceptowałem. Taki był porządek rzeczy. Ale już żaden z moich własnych koni nie został wysłany na śmierć. Przez dziewięć lat mojej pracy na torze wszyscy końscy emeryci ze szkółki rekreacyjnej  znaleźli łaskawych opiekunów.

To zasadnicza  zmiana nastąpiła na przestrzeni  ostatnich 20-30 lat.

Prawie zawsze, panie i dziewczyny, z którymi końmi pracowałem, mówiły mi, że ich wierzchowiec sprawia kłopoty, bo poprzedni właściciel bił go, albo conajmniej źle traktował. Dopiero one obdarzyły konia prawdziwym uczuciem, ale ten jest nieufny, bo niesie w sobie traumę.

To, że koń był maltretowany albo źle traktowany, to prawie zawsze nieprawda.

Konie mogą zmienić zachowania, kiedy zmieniają miejsce pobytu i właścicieli. Najgorzej bywa, gdy pochodzą z małych hodowli a dodatkowo są rozpieszczane. To dlatego mieliśmy w AKJ problemy z końmi od rolników. I dlatego przyjazne były konie ze stadnin. Te pierwsze wychowały się w małych stajenkach z ludźmi, a te drugie w dużych stadach z rówieśnikami. Pierwsze interpretowały świat przez zachowania właścicieli, drugie przez reguły rządzące stadem,  dla koni zasadnicze, bo to zwierzęta społeczne, uznające hierarchię. Każdy koń ma swoje indywidualne doświadczenie.

Kiedy się zrozumie i uszanuje ich sposób widzenia świata, łatwiej się z nimi dogadać niż z ludźmi.

 

Tekst powyższy powstał na zamówienie redakcji „Gazety Wyborczej” i był publikowany 30 kwietnia 2022 w magazynie „Wolna Sobota” pt. „Uwolnić konie !”

Zdjęcie tytułowe – Wrocławski Kolektyw Fotograficzny, fot. Mieczysław Michalak. Jerzy Sawka z Colorado-Mecoms Way

Zobacz też