Australijskie wyścigi konne to potężny przemysł. Jego podstawą są konie pełnej krwi angielskiej i – na drugim biegunie – kłusaki. Australia nie ściga się arabami. Ten tekst traktuje o folblutach.
Każdy kraj ma swoje indywidualne cechy. Włochy bardzo się różnią od Szwecji, a Polska od Anglii. Ujmując świat w tych kategoriach, trzeba powiedzieć, że Australia to nie inny kraj, lecz inna planeta. Oryginalna kultura Australii ma 60 000 lat i istnieje nadal w niezmienionej do dziś formie. Jest to najstarsza kultura na świecie, bardzo podobna do oryginalnej formy wczesnego chrześcijaństwa. Europejczycy przyjechali tam niedawno. W skali historii Australii – parę minut temu.
Dzisiaj w Australii mieszkają 22 miliony ludzi, którzy mają do własnego użytku kontynent większy od Europy. Ziemia ma tam inny kolor, jest pełna minerałów. Jeśli spadnie deszcz, to plony rolne są tak wielkie, że nie wiadomo, co z nimi zrobić, ale jak jest susza, to owca na padoku jest tańsza od naboju do strzelby.
Co to ma wspólnego z wyścigami? Bardzo wiele. Otóż to kraj bogaty w surowce. Te surowce bardziej się opłaca eksportować niż coś z nich produkować i potem sprzedawać. Tak więc tutejsza ekonomia rządzi się swoimi regułami. Także ta wyścigowa. Na wyścigi konne patrzeć trzeba z perspektywy kraju, w którym się one odbywają, wtedy rozumie się, dlaczego podejście do zagadnienia jest w nim takie, a nie inne.
Taniej hodować, niż trenować
Hodowla koni wyścigowych w Australii zawsze była, jest i będzie tańsza niż ich trening. Im więcej koni w jednych rękach, tym więcej wygranych wyścigów. Im więcej wygranych, tym więcej koni w tych rękach. No i tak się to kręci. Problem w tym, że trening np. w Sydney to co najmniej 100 dolarów australijskich (AUD) dziennie. Właściciel nie lubi płacić rachunków, więc trener robi co może, żeby trening trwał krótko. Ma to wpływ na dystrybucję nagród i dystansów. Najwyższą nagrodę na świecie dla dwulatków można wygrać w Sydney – 3,5 mln AUD, 1200 metrów, Golden Slipper, 56,5 kg ogiery i klacze 54 kg. Ale o statystykach później.
Jeśli tak prosty system działa w Australii, to dlaczego nie stosować go w Europie? Bo w Europie nie ma – inaczej niż w Australii – nadprodukcji koni. W Australii jest 660 stadnin hodujących konie wyścigowe. Obecnie rodzi się tam około 13 000 źrebaków rocznie, a w latach 1995-2005 rodziło się ich 18 000. Co roku ok. 8 500 koni kończy karierę wyścigową, która trwa średnio trzy, cztery lata.
Informacje, co się dzieje z tymi końmi, zależą od ich źródła. Rosnąca grupa przeciwników wyścigów konnych gorliwie rozprowadza fake newsy w tej sprawie. Jest to problem globalny i zasługuje na osobną uwagę. Obiektywna prawda mówi, że ogromna część tych koni zmienia karierę na inną formę sportu jeździeckiego lub jest eksportowana do krajów Azji i kontynuuje tam wyścigi. Sport jeździecki w Australii jest bardzo popularny i potrafi zaabsorbować więcej koni po wyścigach, niż się wydaje. Najpopularniejszą dyscypliną jeździecką jest tu WKKW. Jego rozwój zaczął się od olimpiady w Rzymie, na której Australia zdobyła złoty medal. Autorem tego sukcesu był wybitny trener z Austrii, absolwent Hiszpańskiej Szkoły Jazdy w Wiedniu, Frantz Maringer. To on zauważył talent australijskich folblutów do WKKW i zdeklasował ciężkie konie z Europy. To odkrycie procentuje do dziś. Natomiast inną częścią obiektywnej prawdy jest to, że nie wszystkie konie po wyścigach mają wspaniałą emeryturę. Niektóre trafiają na rzeź.
Kraj dla najmocniejszych koni
Australia ma najwyższe ceny treningu z powodu wysokich kosztów siły roboczej. Związki zawodowe to tutaj silna instytucja. Zarobki w stajni muszą podlegać ich wymogom, tak jak w fabryce. To powoduje wysokie koszty treningu konia. Trener może jedynie podnieść intensywność treningu i próbować osiągnąć w Australii w trzy miesiące coś, co zabiera w Europie rok. Rezultat jest łatwy do przewidzenia. Więcej kontuzji. Ale to nie jest żadnym zmartwieniem dla trenera, który wygrywa, bo następny koń czeka w kolejce, by natychmiast zająć miejsce kontuzjowanego.
Rezultat jest taki, że tylko najlepsze i najmocniejsze konie to wytrzymują. Te konie, które przetrwają tutejszy reżim treningowy, są najlepsze na świecie. Oczywiście nie znaczy to, że reszta by nie należała do elity, gdyby ich trening trwał dłużej i był mniej intensywny. Ale trener, który ma 300 koni w stajni, nie ma czasu, by się skupiać na delikatnym geniuszu. I go przegapia. Jest to twardy i bezwzględny system, bardzo różniący się od europejskiego. Ale trzeba pamiętać, że jeśli trener będzie się patyczkował i przygotowywał konia tradycyjnie, jak to było za czasów kawalerii, to jego rywal działający w zgodzie z zasadami ekonomii kraju pokona go.
Tory wyścigowe są wszędzie
Nie ma innej opcji dla dużych stajni. Można natomiast prowadzić małą stajnię. Jeździć konno osobiście i trenować ostrożnie. Ekonomia jednak zapobiega temu i nie pozwala na licencje dla dżokeja i trenera w jednej osobie., choć w tej materii pewne zmiany zachodzą obecnie w stanie Victoria. W tym momencie mała stajnia ma problem, bo lojalność jeźdźca jest po stronie dużej stajni, w której można ścigać się 5-6 razy dziennie, a w małej – raz na miesiąc.
Aby utrzymać entuzjazm właścicieli kupujących roczniaki na aukcjach za wielkie pieniądze, władze mają tylko jedno wyjście – podnosić nagrody. Są one już wyższe niż gdziekolwiek na świecie. A mimo to, a może właśnie dlatego, wyścigi są prężnym i dobrze funkcjonującym przemysłem. Australijczycy ścigają się codziennie w kilku miejscach. Sky Channel w każdym pubie pokazuje wyścigi. Grać w konie można wszędzie. Obroty są nie z tego świata. Organizacja telewizyjnych transmisji wyścigów jest imponująca. Wszystko na czas, każdy wyścig pokazany, wyniki totalizatora natychmiastowe. Interes się kręci od rana do późnej nocy, siedem dni w tygodniu. Australia ma bzika na punkcie wyścigów.
System torów wyścigowych Australii jest bardzo rozbudowany i zorganizowany wobec poniższego klucza:
● metropolitan (w centrum miasta), takie tory w samym Sydney są cztery;
● provincial (w dalszych dzielnicach miasta lub w bliskiej okolicy), tych w okolicy Sydney jest siedem;
● country (dalej od miasta, ale wystarczająco blisko, by dojechać na wyścig i wrócić w jeden dzień).
To przykłady z okolic Sydney. Podobnie jest w rejonie Melbourne i Brisbane.
W całej Australii jest 360 zarejestrowanych torów wyścigowych, na których odbywa się
3 050 mityngów rocznie.
I na prowincji są konie równe czołówce
Strategia testowania konia polega na tym, że pierwsze jego wyścigi rozgrywa się na torach prowincjonalnych, nie w metropolitan, np. w Sydney. Minimalna nagroda za wyścig sobotni w Sydney to 125 000 AUD, a na prowincji minimalna nagroda to 22 000 AUD. Mimo to konie z Sydney debiutują na prowincji, co bardzo utrudnia życie trenerom z torów prowincjonalnych. Muszą oni walczyć z bardzo silną konkurencją z dużych miast. Aby ułatwić przetrwanie trenerom prowincjonalnym, w Sydney zorganizowano wyścig o nagrodzie 1,3 mln AUD na 1200 m, wyłącznie dla koni trenowanych na torach prowincjonalnych. Nazywa się on „Kościuszko”, od nazwy najwyższej góry w Australii odkrytej przez Polaka Pawła Edmunda Strzeleckiego. Interesujące jest to, że wyścig „Everest” z nagrodą 15 mln AUD, międzynarodowy, na tym samym dystansie i torze ma podobny poziom. Czas 1 min i 8 sek osiągają i konie prowincjonalne, i czołówka świata.
Trzeba dodać, że sezon w Australii trwa cały rok, a każdy kwartał ma swoją nazwę – karnawał wiosenny, letni, jesienny i zimowy. Każdy z tych karnawałów trwa kilka tygodni i w każdym mityngu są wyścigi z pulami po kilka milionów AUD. W ciągu ostatnich kilku lat nagrody w Australii wzrosły o 84 procent. Wysokie nagrody uchroniły tamtejsze wyścigi od pandemii. Ludzie zostają w domach i mają więcej oszczędności. Efekt jest taki, że ceny koni wzrosły w ostatnich miesiącach o prawie 100 procent.
A oto dane o wygranych przez czołowe konie australijskie:
- Winx – 26 451 174 AUD;
- Redzel – 16 444 000 AUD;
- Makybe Diva – 14 526 690 AUD;
- Sunline – 11 351 610 AUD.
W Australii jest dziś 39 koni, które wygrały ponad 5 mln AUD. Jeden z tych koni nadal się ściga, a reszta zakończyła niedawno karierę.
Tu grać w konie można wszędzie, w każdym stanie, w każdym pubie lub tak zwanym TAB (Totalizator Agency Board).
Emirates Melbourne Cup, Melbourne, 4 listopada 2014r.
Fot. Vince Caligiuri/Getty Images
Melbourne Cup – święto narodowe
Każdy ma jakiś tam zaskórniak po zapłaceniu podatku i może go wydać na piwo albo ciastko, ale w zamian musi dostać piwo lub ciastko. Wydając na grę w konie, z reguły nie dostaje się ani piwa, ani ciastka, bo się przegrywa. Ponieważ totalizator jest w rękach rządu, gra w konie staje się przedłużeniem urzędu podatkowego. W zamian jest zabawa, jest zatrudnienie, są emocje, więc wszyscy są zadowoleni. I nikt nie protestuje, z wyjątkiem obrońców praw zwierząt, ludzi o dobrych intencjach, ale bez doświadczenia.
Wobec faktu, że przemysł wyścigowy Australii nastawiony jest na szybki efekt, nie powinno być niespodzianką to, że hodowla folblutów przez wiele lat koncentrowała się tu na sprinterach. Najbardziej typowym dystansem wyścigu jest 1200 m. Ale żeby było ciekawiej, najbardziej prestiżowym i sławnym wyścigiem jest Melbourne Cup rozgrywany na dystansie 3200 m.
Melbourne Cup Day odbywa się w pierwszy wtorek każdego listopada i jest dniem wolnym od pracy. Nie ma takiego kraju poza Australią, w którym wyścig konny jest świętem narodowym. Każdy Australijczyk gra w konie przynajmniej raz w roku. Każdy stawia na jakiegoś konia w Melbourne Cup. Zwycięzca jest bohaterem narodowym co najmniej przez rok. Nikt nie pamięta, kto był drugi.
Zasadne jest więc pytanie, jak australijski system treningu i hodowli nastawiony na dystanse sprinterskie selekcjonuje corocznie 24 konie biegnące w Melbourne Cup? Odpowiedź jest prosta. Niezależnie od rodowodu konia po wygranym wyścigu trener z reguły dodaje 200 m dystansu. Czyli wyścig nr 1 – 1000 m, nr 2 – 1 200 m, nr 3 –1400 m itd. Prędzej czy później okazuje się, czy koń trzyma dystans, czy nie.
Australia – Europa, pojedynek na konie
Brak europejskiego podejścia do treningu koni hodowanych do wyścigów na powyżej 1600 m spowodował lukę w systemie australijskim. Pierwsi wykorzystali ją Nowozelandczycy. Przez wiele lat zdominowali australijskie wyścigi międzynarodowe na ponad 2000 m.
Zauważył to australijski trener Bart Cummings. W oparciu głównie o hodowlę z Nowej Zelandii wygrał Melbourne Cup 12 razy od 1965 do 2008 r. Podobną obserwację poczynił trener z Irlandii Dermot Weld, który jako pierwszy trener z zagranicy, w dodatku z nieaustralijskim koniem Vintage Crop, wygrał Melbourne Cup w 1993 r. Powtórzył ten wyczyn koniem Media Puzzle w 2002 r.
To był moment zwrotny w historii australijskich wyścigów. Dzisiaj dla koneserów Australia jest miejscem, gdzie toczy się walka dwóch kultur treningu folblutów. W odpowiedzi na atak Europejczyków władze Australii podniosły wysokości nagród, aby rywalizacja była jeszcze bardziej emocjonująca. Fakt ten oczywiście jeszcze bardziej podekscytował Europejczyków. I teraz przyjeżdżają nie tylko na Melbourne Cup.
Brak wniosków z sukcesu Barta Cummingsa i innych, którzy mieli odwagę ścigać się na dwie mile świeżym koniem (nieprzetrenowanym, inteligentnie celowanym na określoną gonitwę) był pierwszym błędem Australijczyków. Drugim było niedocenianie własnych koni. W latach 80. konie z Australii mogły być promowane w Europie i zamiast dzisiaj mieć nadprodukcję koni, Australijczycy mieliby przemysł eksportu koni do Europy i USA. Australia wpuściła do siebie ogiery europejskie na sezony krycia, co umiędzynarodowiło rodowody i spowodowało wzrost cen roczniaków.
Australia musi utrzymać wyścigi jako ważną część ekonomii kraju. Pomimo podwyżki cen za krycie ogierem europejskim i wzrastającymi cenami roczniaków, hodowla nadal jest tańsza niż trening. System się zaadaptował poprzez zwiększone syndykowanie koni. Syndykaty wzrosły z kilku do kilkunastu lub kilkudziesięciu osób. System treningowy pozostał bez zmian.
Dlaczego Australia, która ma najlepsze konie na świecie, nie przyjeżdża do Europy wygrywać największe wyścigi? Przyjeżdża. I wygrywa. Ale wyłącznie dla prestiżu. Nagrody są wyższe w Australii. Ponadto w drodze powrotnej obowiązuje kwarantanna. Pomijam już koszty przelotu w obie strony. To wszystko zniechęca do podróży europejskich.
Australijska dyskusja o używaniu bata
Ponieważ w Australii trudno wygrać wyścig i system jest tak bardzo nietolerancyjny dla koni mniej zdolnych, to globalna debata na temat użycia bata nabiera dodatkowego koloru. Wrażliwi kibice sportu nie lubią patrzeć na konia, który daje z siebie wszystko, a jest za to bity batem. Ja się z nimi zgadzam. I jako trener zgadzam się z traktowaniem tego problemu w sposób, jaki to robi Australia. Nadużycie bata jest wykroczeniem i powinno być karane.
Na szczęście poziom umiejętności jeźdźców w Australii podniósł się w ostatnich latach fantastycznie. Dobry dżokej wie, że użycie bata w złym momencie usztywni konia i w rezultacie straci momentalnie parę długości. Natomiast użycie bata fachowo nie skrzywdzi konia i można na tym zyskać parę długości. I wygrać wyścig. Dżokej używający bata bezmyślnie częściej przegrywa. Jego mądrzejszy rywal, który wie, co i kiedy robić, wygrywa i dostaje więcej ofert na dosiad czołowych koni.
Tak więc pozostawianie decyzji w rękach jeźdźca rozwiązuje problem w sposób naturalny. Interwencje odgórne są rzadko potrzebne.
Autor, Tomasz Umiastowski na trenowanej przez siebie klaczy pełnej krwi na terenie jego ośrodka treningowego w miejscowości Bowral w Australii. Fot. Archiwum autora
*skróty, tytuły i śródtytuły pochodzą od redakcji.
*zdjęcie tytułowe – Lexus Melbourne Cup, Melbourne, 11 listopada 2019r. Fot. Jenny Evans/Getty Images